Mój sąsiad na łamach „Radostowej”, Tadeusz Zubiński, prozaik, eseista i felietonista zmarł nagle na wiosnę, tuż przed Wielkanocą, w Aninie pod Warszawą, czekając na operację serca.
Ten robiący karierę prozaik i publicysta, niezwykle płodny, któremu z ust wyfruwały książki, jedna po drugiej, przybył do Kielc jako gwiazda literatury polskiej pierwszej wielkości, bezwzględny krytyk i autorytet niekwestionowany, autor opromieniony publikacjami w stołecznej „Twórczości”,. prestiżowym miesięczniku, gdzie pokazywała się sama elita elit, creme de la creme literatury rodzimej, zaprzyjaźniony nawet z redaktorem naczelnym tegoż periodyku, znanym i uznanym poetą, Bohdanem Zadurą. Zubiński zawiódł się na Kielcach uważał, że jemu się wszystko należy, mieszkanie, praca i druk książek, miejscowi literaci powinni mu służyć i chodzić przed nim na dwóch łapkach, a jeśli tak nie będzie, to on już im pokaże, przede wszystkim opisze ich szyderczo w swojej książce „Rzymska wojna”. Sądził, że środowisko kieleckie uwzięło się na niego, zazdrościło mu sukcesów i specjalnie go sekowano, utrudniano druk itp. Według mnie to bzdury, po prostu nie był tu znany, pojawił się nagle jak diabełek z pudełka, w dodatku z wielkimi fochami i pretensjami.
Najdotkliwiej oberwał jego rodak z Suchedniowa, Ryszard Miernik, który był Zubińskiemu bardzo życzliwy, ale system się zmienił i Miernik niewiele mógł mu pomóc w kwestiach materialnych. Zubiński opisał go bardzo kpiarsko, niemal szyderczo, choć trudno nie zauważyć odrobiny sentymentu. Jednak uważał Ryszarda za słabego prozaika, a w „Rzymskiej wojnie” przedwcześnie go uśmiercił. Pisał tu i ówdzie, że przyjaźń z Miernikiem zerwał z powodu „różnicy potencjałów” pisarskich, sugerując swoją wielkość a Miernika małość, choć nie sądzę, aby ta różnica była tak wielka jak kazała to Zubińskiemu widzieć jego własna pycha. Przed kielecką premierą „Rzymskiej wojny” telefonowałem na prośbę Tadeusza, który akurat był u mnie z wizytą, do Rysia Miernika, żeby przyszedł na spotkanie do Klubu „Civitas Christiana”. Jednak Ryszard Miernik powiedział zdecydowanie, że nie przyjdzie i nie chce mieć z Zubińskim nic wspólnego, nie chce go znać i nie chce czytać jego książek. W dodatku twierdził, że Zubiński ukradł mu wiele cennych pozycji z jego biblioteki, czemu Tadeusz zaprzeczał. Nie dziwię się Ryśkowi Miernikowi, był bardzo szczery, cenił sobie męską przyjaźń, wcześniej przyjaźnił się z rzeźbiarzami: Jurkiem Fronczykiem i Gutkiem Hadyną, nie przypuszczał, że Zubiński potraktuje go jak materiał pisarski, w dodatku tak lekceważąco.
Miernik czuł się przez Zubińskiego wykorzystany, zdradzony i wystawiony do wiatru. Bo istotnie, co potwierdzam swoim doświadczeniem, że z Zubińskim przyjaźń była niemożliwa. Nie przyjaźnił się z nikim, każdego wyśmiewał i obsmarowywał i mnie też obiecywał, że mnie wyszydzi na lamach nowej książki, którą pisze, ale niestety, nie zdążył. Wielka to strata dla polskiej i kieleckiej literatury. A chętnie bym o sobie poczytał w książce Zubińskiego, co przyszłoby mi o tyle łatwo, że w jego oceny ludzi nigdy nie wierzyłem i zawsze uważałem je za krzywdzące i przesadzone. Ale pośmiać się było można, choć zawsze łatwiej śmiać się z innych niż z samego siebie.
Zubiński był u mnie w domu kilka razy, przywoził jakiś kawior, uśmiechał się i robił za przyjaciela. Liczył, ze załatwię mu dotację na druk książki u burmistrza Suchedniowa. Jednak tak się nie stało, mimo że wiele razy prosiłem burmistrza, sprawa została załatwiona odmownie. Tadeusz się wściekł, napisał do mnie kilka bardzo obraźliwych maili z niewybrednymi wyzwiskami, pokazując istną furię osobnika o narcystycznej osobowości, zakochanego w swojej wielkości,, wymachując „Kodeksem Boziewicza”, któremu jakobym się przeciwstawił A ja mu przecież niczego nie obiecywałem, własnego kapitału nie mam, książkę bym mu oczywiście wydał, gdyby znalazły się środki. Samego Boziewicza nie czytałem z powodu trudności w nabyciu dzieła. Nie wydaje mi się jednak, żeby sam Zubiński był taką chodzącą reklamą Kodeksu i człowiekiem bez zarzutu. Wiele razy wypowiadał się w jak najgorszych słowach o wszystkich swoich znajomych, nie wyłączając tych, którzy mu bardzo pomogli w karierze literackiej załatwiając dotacje i pisząc recenzje.
Byłem już wówczas po napisaniu kilku ważnych recenzji z książek Zubińskiego, opublikowanych w „Twórczości” i „Frazie, a także na lamach „Radostowej”. Szykowałem się do napisania całej książki krytyczno-literackiej o jego pisarstwie. Ale kiedy zwyzywal mnie i obraził w majlowej korespondencji – olałem go. Przestałem o nim pisać. Dopiero w tym roku, jakaś przemożna sila kazała mi przeczytać „Wewnętrzne morze” i napisać recenzję. Nie napisałem w niej jednak wszystkiego. Nie wspomniałem, ze w tekście powieści Zubińskiego, odkryłem fragmenty moich opowiadań opublikowanych w Internecie, lekko tylko zmienionych albo wcale. Czemu Zubiński tak uczynił? Może wynikało to z jego charakteru, bo uważał, ze wszystko mu wolno, a może to jego praktyka pisarska? Wszak używał do swoich książek postaci z pisarstwa Odojewskiego, np. postać Ferdynanda Uxakowskiego, która pojawia się w „Górach na niebie”.. Mnie np. proponował, żebym napisał dalszy ciąg jego powieści „Dawno i daleko”, ale nie zgodziłem się, to przecież powieść o Suchedniowie, który znam bardzo pobieżnie. Gdyby żył, pewnie bym go zapytał o przyczyny takiego procederu, który jednoznacznie kojarzy się z plagiatem, ale teraz, jaki to ma sens?
Miały też jego powieści swoje wady, na przykład brak jakiejkolwiek kompozycji, Zubiński pisał strumieniem świadomości, „jak leci”, nie dzielił swoich utworów na rozdziały. Przez to często one „się rozłaziły”. Mnie osobiście podobała się jego twórczość, archaiczny język, o którym krytyk Henryk Bereza pisał, że jest oparty o pastiszowość. Istotnie, język prozy Zubińskiego, który był jego wynalazkiem, był pastiszem, czyli wzorowany był na polskiej prozie dziewiętnastowiecznej, na Sienkiewiczu, Żeromskim, ale także na Odojewskim i Stryjkowskim. Nie był jego oryginalnym wynalazkiem, ale wniósł Tadeusz do niego wiele, miał indywidualne cechy, zwłaszcza w „Rzymskiej wojnie”, „Dawno i daleko” i w niedokończonej powieści „Śmierć na prowincji”, która nie wiem, czy kiedykolwiek się ukaże drukiem.
W 6 numerze „Twórczości” ukaże się moja recenzja z ostatniej powieści Tadeusza Zubińskiego „Morze wewnętrzne”. Książka przeleżała u mnie na półce pół roku i jakoś nie miałem chęci jej recenzować. Nagle coś mnie zmusiło do szybkiego napisania recenzji, zresztą dość krytycznej (choć byłem zwolennikiem jego prozy i we wcześniejszych tekstach bardzo ją chwaliłem), pod tytułem: „Zubińskiego morze martwe” i wysłanie internetem do redakcji „Twórczości”. Za dwa dni dowiedziałem się, że Zubiński zmarł w szpitalu w Aninie, czekając na operację serca, był moim rówieśnikiem. Bohdan Zadura, naczelny pisma, poradził mi, żeby nie zmieniać recenzji, tylko dodać post scriptum o jego śmierci. Tak też uczyniłem.
Cóż, nie napisałem panegiryku o Zubińskim, ale jego prozę zawsze bardzo ceniłem sobie i cenię nadal. A człowiekiem Tadeusz był niełatwym we współżyciu, miał trudny charakter. Jeszcze niedawno na łamach „Radostowej” snuł rozległe plany literackie. Niestety, śmierć nie zna litości. Tadeusz Zubiński zmarł 25.03 bieżącego roku w Aninie, pod Warszawą, ale pochowany został w Suchedniowie, który w swojej twórczości nazywał Wrzosowem. Na zawsze będzie się kojarzył z tym magicznym miasteczkiem, jak inni pisarze stąd pochodzący: Jan Gajzler, Gustaw Herling-Grudziński, Ryszard Miernik czy Stanisław Pająk.