15 sierpnia b.r. zmarła p. Urszula Przeździk, moja wychowawczyni z Liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Chciałbym Jej pamięci poświęcić kilka słów.
Rok szkolny 1968 / 69 należał do najgorszych w moim życiu. Przeprowadziłem się z rodzicami ze wsi Pełczyska, zabitej dechami, jak to się mówi, do Kielc, do starego domku na osiedlu Baranówek w Kielcach, mieście wojewódzkim. Miałem za sobą zdany egzamin do I Liceum im. Stefana Żeromskiego, gdzie trafiłem przypadkiem, bo chciałem zostać geologiem, ale odradzono mi z powodu cherlawego wyglądu, więc poszedłem do najbliższej szkoły, a było nią wspomniane liceum. Dyrektorem był wówczas Zygmunt Pawełczyk, który wcześniej uczył mojego ojca w szkole dla nauczycieli w Działoszycach na Ponidziu.
Nie mogłem się odnaleźć w nowym miejscu i zostałem na drugi rok w tej samej klasie. Spod opiekuńczych skrzydeł profesora Juszczyka, jako wychowawcy, wylądowałem pod opieką pani Urszuli Przeździk. Myślę, że w tym okresie życia źle nie trafiłem. Po pierwsze miała trzeźwe spojrzenie na życie i na duszne rozterki młodocianych poetów. Była do bólu praktyczna, nie lubiła zastanawiać się nad przyczynami złego stanu rzeczy, tylko od razu myślała jak temu zaradzić i co robić, żeby na przyszłość to się nie powtórzyło. Starała się każdego ucznia uczynić cząstką klasy, zespołu, uczyła solidarności i wzajemnego zrozumienia, odpowiedzialności jeden za drugiego. Nie mogło tak być, że klasa jest zbiorowiskiem indywidualności, rozmemłanych i zastanawiających się nad sobą. Mieliśmy być drużyną, wzajemnie sobie pomagać i wspierać się duchowo. Co nie znaczyła, że lekceważyła duszne rozterki, ale starała się im nadać właściwy wymiar, poprzez grupę rozładowywać ewentualne zazdrości, konflikty. Widać to było nawet po latach, na spotkaniu absolwentów, kiedy pani Urszula była ciekawa losów każdego, jak sobie radził w życiu. Bardzo cieszyła się z naszych sukcesów i martwiła z porażek. Bo była właśnie empatyczna, mimo pozorów szorstkości. Miała jedną cechę, starała się być naszą starszą koleżanką. Nie matką, nie nauczycielką czy opiekunką, ale właśnie koleżanką.
Na zajęciach technicznych każdy nas robił swoje prace i pani Urszula nie ingerowała. Dopiero kiedy produkt miał być gotowy, zaczynała go oglądać. W ten sposób robiłem podświetlaną żarówkami mapę bogactw naturalnych Polski. Ale kiedy zabrakło mi materiałów, nie mogłem siedzieć bezczynnie, bo pani Urszula była niezadowolona. W takich chwilach znalazłem sobie zajęcie, był to ładny klocek drewna, w który wbijałem z zapałem gwoździe, jakich mnóstwo było w pracowni technicznej. Pod koniec roku powstała piękna rzeźba abstrakcyjna, ale niestety ktoś mi ją ukradł, chyba urzeczony jej bezinteresownym pięknym. Pani Urszula miała do nas zaufanie i nie ingerowała w nasze poczynania. O dziwo, na lekcjach wychowania technicznego nabyłem umiejętność doskonałego i szybkiego streszczania artykułów z „Młodego Technika”, bo pani Urszula tego wymagała. Bardzo przydała mi się ta umiejętność na lekcjach języka polskiego.
Jeszcze jedna sprawa. W szkole przezwiska to już tradycja. Na mnie mówiono „Dyzio”, bo na lekcjach polskiego pozwalałem sobie na lekkość i przekorę godną „swawolnego Dyzia” z noweli Żeromskiego. Pani Urszula miała przezwisko „Brygida”, bo podobno była trochę podobna do aktorki Brigitte Bardot. Przezwisko było trochę złośliwe, ale pani Urszula nie obrażała się, a do fochów słynnej aktorki było jej daleko. Lubiła prostotę i bezpośredniość, zarówno w zachowaniu, jak i w ubiorze. Ale miała duże poczucie humoru i potrafiła się również śmiać z siebie. Na mnie miała ten dobry wpływ, że nie pozwalała mi się poddawać falom młodzieńczej depresji. Właśnie poprzez optymizm i humor. Zadaniowe podejście do problemów, a nie rozmazywanie się nad swoimi nieszczęściami.
Bardzo dobrze porozumiewała się z moim ojcem, który chodził na wywiadówki, notował skrzętnie uwagi p. Przeździk, a po powrocie do domu przekazywał mi konkretne wskazówki, jak mam się zachować, fo kogo pójść itp. p. Przeździk absolutnie nikogo nie wyróżniała, nie miała swoich ulubieńców czy faworytów, Wszyscy byli równi. Ale jednocześnie potrafiła stworzyć atmosferę rodzinną, zwłaszcza w naszej klasie, gdzie była wychowawczynią każdy w klasie był jednakowo ważny i czuł się doceniony, stosunek do uczniów miała opiekuńczy, ale wymagający i bez pobłażliwości.
Szkoda, że już się nie spotkamy w naszej starej szkole. W te mury wsiąkła nasza młodość, chmurna i durna, ale jedyny taki okres w życiu, kiedy marzenia są najważniejsze.
Na fotografii: pani Urszula Przeździk (w środku).